Toksyczne uzależnienie. Mroczny rys autobiograficzny.

Dwadzieścia kilka lat temu, byłem w niezwykle niszczącym związku z kimś, kto był i oczywiście nadal jest narcyzem. W tym czasie byłem regularnie poddawany różnym emocjonalnym, umysłowym i fizycznym nadużyciom. Każdego dnia dosłownie chodziłem po śmierdzących  jajkach, żyjąc w obawie mówienia lub robienia czegoś, co mogłoby wywołać agresywną reakcję. A mogło ją wywołać cokolwiek. Wielu ludzi może się zastanawiać, dlaczego pozostawałem w tak toksycznym środowisku. Łatwo tak mówić i myśleć, żyjąc w normalnej rodzinie, z normalną partnerką. Zanim zdałem sobie sprawę że, jestem w skrajnym niebezpieczeństwie, byłem już tak słaby emocjonalnie i psychicznie że, nie byłem w stanie samodzielnie przeciwdziałać. Żyłem w przerażającym poczuciu ciągłego zagrożenia, czekając na atak w każdej chwili. Mimo to nie czułem się tak,  jakbym miał siłę lub odwagę by podjąć jakikolwiek krok, aby wyrwać się z matni. Nadużycia, manipulacje nie zawsze zdarzały się otwarcie i nie zawsze były  łatwe do rozpoznania. Często były to skryte, podstępne, niewidzialne krople, które powoli zatruwały mój umysł. Przestałem więc ufać własnemu osądowi, własnej logice. Ufałem jedynie Jej logice. Nie byłem w stanie samodzielnie podjąć jakiekolwiek decyzje, które zmieniłyby moje życie. Czułem się tak, jakbym nie miał umiejętności radzenia sobie z koniecznością uzyskania pomocy lub ucieczki. Zajęło mi dużo czasu, energii woli i wszystkiego innego, zanim wyciągnąłem się z dna tego czarnego piekła i znalazłem bezpieczne miejsce dla swojej psychiki. Zanim odszedłem na dobre, myślałem że koszmar już się skończył. Ale tak na prawdę, na wiele innych sposobów dopiero się zaczął. Przerażające i perfidne drwiny, emocjonalne tortury i męki, które stały się moją normalnością, przybrały na sile. Trwały jeszcze kilka lat po zerwaniu tego toksycznego związku. Cały czas są i pozostaną żywe w mojej świadomości. W ten sposób, wzbogacają mnie przyjmując postać niepożądanych, nieregularnie przychodzących, dramatycznych wspomnień.
Wiele miesięcy po tym jak uciekłem ze związku, z pomocą terapeuty odkryłem, że cierpię na zespół stresu pourazowego w  najgorszej swojej formie. W formie kompleksowego zespołu , mocno ugruntowanych objawów. Jest on konsekwencją trwałego urazu psychicznego w środowisku, w którym ofiara uważa, że ​​jest bezsilna i że nie ma możliwości ucieczki z tej matni. Sam kompleks  jest nieco inny niż syndrom, który powstaje w wyniku pojedynczego, traumatycznego incydentu lub może się rozwijać z powodu nagromadzenia się różnych zdarzeń. Choć zarówno kompleks, jak i sam syndrom rozwijały się z moich doświadczeń, identyfikuję się bardziej z kompleksem zespołu stresu pourazowego, z powodu efektów przedłużającej się ekspozycji na powtarzające się i chroniczne urazy, w których czułem, że nie mogę uciec przed nimi. To chyba najbardziej mnie dotknęło.To poczucie braku wyjścia, ucieczki. Braku możliwości znalezienia sobie spokojnej, bezpiecznej norki, w której mógłbym się schować i odpocząć. Po zerwaniu, po zakończeniu związku zmagałem się ze snem. Bałem się go,bałem się spać. Bałem się  przerażających, powtarzających się koszmarnych snów. Wielokrotnie gdy w końcu zasnąłem, spałem przez kilkanaście godzin rodzajem chemicznego snu, nie przynoszącego odpoczynku... Do paniki potrafił doprowadzić mnie nagły ruch czy głośny hałas. Byłem wrażliwy. To znaczy bardzo czujny przez większość czasu. Było to postacią pewnego rodzaju samoobrony. Unikaniem podobnych, w moim mniemaniu potencjalnie niebezpiecznych dla mnie sytuacji. Mówiąc lub słysząc pewne słowa, nazwiska lub nazwy miejsc, dostawałem mdłości. Ciągle mam trudności z odtworzeniem dużych części mojego życia z tego okresu. Przez długi czas starałem się skupiać na problemie, ale moje zdolności koncentracji były bardzo słabe. Bardzo łatwo denerwowałem się, szczególnie jeśli wyczuwałem napięcie wokoło siebie. Niepokój, który towarzyszył mi cały czas, sprawiał że, mój umysł był przemęczony regularnym utrzymywaniem się w trybie walki lub ucieczki. Jadłem byle co. Nie miałem najmniejszej motywacji do czegokolwiek. Kłębiące się koszmarne myśli regularnie napływały mi do głowy. Straciłem to co nazywa się, iskrą.
Jednym z aspektów związku, które najbardziej mnie dotykało, było codzienne "gaszenie". To sprawiło że, trudno mi było uwierzyć w to, co ludzie mi mówili i ucinałem wszystko co  nie pasowało do "wersji" mojej partnerki, mimo pełnej świadomości kłamstw, którymi mnie raczyła. Nawiązanie nowych relacji, jakichkolwiek relacji, było prawie niemożliwe. Starałem się zaufać intencjom ludzi ale, czułem się przerażony możliwością istnienia ukrytych motywów. Zamknąłem wtedy oczy na większości tego, co przechodziłem i udawałem, że wszystkie te nadużycia nie były tak poważne, jak było faktycznie. Częściowo dlatego, że wstydziłem się, że nie działałem wcześniej. Ale także dlatego, że chciałem bronić i chronić osobę, w związek z którą byłem zaangażowany, ponieważ nadal się nią opiekowałem. Bo to po dosyć krótkim czasie, nie była już miłość a opieka i chronienie. W domu, rzadko wspomniałem o relacjach z kimkolwiek. Jeżeli chodzi o świat zewnętrzny, dosłownie zamarzałem, zamykałem w sobie przez stres powodowany tym że,  ktoś próbował ze mną porozmawiać o życiu domowym. Dotarłem do etapu, w którym wycofałem się całkowicie. Gdy wyjście z domu o kolegi a nawet do pracy, stało się przytłaczającą i ciężką próbą, ponieważ nie mogłem,nie potrafiłem się otworzyć i czułem się przerażony wszystkim i wszystkimi. Całkowicie irracjonalne uczucie. Jedną z rzeczy, która stała się nie do zniesienia było to, że choć miałem w końcu  wystarczająco dużo siły, aby odejść i czułem że mam pełne prawo zerwać tą relację,psychicznie nie potrafiłem tego zrobić. Walczyłem w końcu sam ze sobą.Wiedząc, że jest to dobry wybór dla mojego emocjonalnego, umysłowego i fizycznego zdrowia, tłumiłem wszystkie moje emocje i uczucia. Stałem się bardzo głęboko zamkniętą w sobie osobą. W moim wnętrzu istniała jedna wielka huśtawka emocjonalna. Starając się ją zignorować i zatrzymać, robiłem sobie więcej szkody niż dobrego. Aż w końcu stało się. Odszedłem. Pod wieloma względami zakończenie relacji sygnalizowało zamknięcie koszmarnej fazy mojego życia i otworzyło nowy rozdział, który dał mi trochę czasu, aby się przyzwyczaić. Wydawało się, że kiedy byłem w związku, stałem się tak przyzwyczajony do przetrwania szerokiej gamy narcystycznych zachowań, które niemal stały się normalne i do przyjęcia. Uwolnienie się od tego wszystkiego co przeżyłem, odczuwałem tak jakbym przechodził z jednej planety i na inną. A ja nie miałem pojęcia, jak poruszać się samodzielnie lub jak się za to wszystko zabrać. Wkrótce zdałem sobie sprawę, że jeśli nie zacznę skupiać się na leczeniu, będę nadal ofiarą moich lęków. Ponieważ nagromadzenie emocjonalnych urazów, ran i blizn wymagało pilnej pomocy. W przeciwnym razie emocje wymkną się i będą cicho niszczyć kolejne sekcje mojego życia, robiąc to całkowicie poza moją świadomością. W ten sposób przeszłość wciąż by mnie kontrowała. Zależało wyłącznie od mnie, aby odbudować moją własną siłę i przede wszystkim, zaufanie do samego siebie.
 Musiałem wykonać ogromną, wewnętrzną pracę aby zacząć się leczyć i odbudowywać. Wcześniej, starałem się przekonać siebie samego że, wszystko będzie w porządku tylko dlatego że, opuściłem toksyczny związek. Ale byłem w błędzie, to nie wystarczyło. Demony wychodziły z każdego zakamarka mojej świadomości i podświadomości. Pierwszy i najbardziej znaczący krok jaki wykonałem, to było przyznanie się i pełna akceptacja, że rzeź emocjonalna którą przeżyłem, była realna i miała ogromny wpływ na moje emocje i psychiczne samopoczucie. Przeżyłem na kruchym szkle, w strefie regularnej wojny domowej. W której przez długi czas byłem zastraszany, manipulowany i okłamywany. W której żyłem wśród wielu toksycznych i totalnie dysfunkcyjnych zachowań.  Zrozumiałem że, pozytywne emocje w całej tej relacji były koszmarnie gigantycznym złudzeniem. A sama ta relacja spowodowała to że, ​​miałem poważne problemy z zaufaniem wszystkim i wszystkiemu. Te problemy mam do tej pory, choć w znacznie mniejszym stopniu. Bo nie tylko dotyczyło to braku zaufania do siebie. Uświadomiłem sobie, że moja intuicja, percepcja i osąd nie daje mi żadnej wiary. W końcu pozwoliłem sobie na czas, który potrzebowałem do uleczenia. Czas w ciszy , spokoju, z dala od ludzi. Wyjechałem na wiochę, zabitą dechami. Zdałem sobie wtedy sprawę że, nawet jeśli oznaczałoby to spędzenie reszty życia składając je do kupy, ale zrobię to z powodzeniem , warto. Doszedłem do tego, że nie ma jakichś ram czasowych, potrzebnych do uzdrowienia. Przestałem więc się spieszyć. Pozwoliłem sobie na żal z powodu związku i utraty osoby, z którą się rozstałem. Było to niezwykle trudne, ponieważ miałem bardzo wiele mieszanych, lub negatywnych emocji wynikających ze skali nadużyć, których ona dokonała w stosunku do mnie. Jedną z najtrudniejszych odsłon, radzenia sobie z tym smutkiem było całkowicie idiotyczne uczucie że, nikomu nic nie mogłem mówić ponieważ myślałem, że nikt tego nie zrozumie. Myślałem że nikt nie pojmie, jak mogłem trwać w takim toksycznym związku i jednocześnie nadal tęsknić za wieloma aspektami tej osoby i życia. Bo jak wytłumaczyć komuś, że trwało sie w relacji z kimś, kto w jednej minucie jawił się jako kobieta bardzo kochająca i czuła, a w kolejnej była bestią krępującą, okrutną i przebiegłą. Niełatwo wyjaśnić to głębokie, trudne do wytłumaczenia uczucie,będące ni to miłością, ni uzależnieniem. Później zdefiniowałem to uczucie jako całkowitą niemoc uzależniona od leku przed negatywna reakcją.  Jak wytłumaczyć  że , brakuje mi tylko jednej strony osoby, w uczucie z którą byłem zaangażowany? A jednocześnie istnienie znienawidzonej twarzy, której bałem się i nigdy nie chciałem usłyszeć jej imienia?  Twarzy, o której nawet myślenie o niej może sprawić że, czuję się trochę walnięty. Ponieważ nie jest naturalną koleją rzeczy, kochać i nienawidzić tej samej osoby jednocześnie.
Uważam, że jednym istotnym krokiem w kierunku uzdrowienia ze strony nadużyć narcystycznych po opuszczeniu takiego związku, jest znalezienie kogoś, komu naprawdę można zaufać. Kogoś, kto nie ocenia ani nie kwestionuje czegokolwiek co mówisz. Wtedy łatwiej jest mówić otwarcie, bez konieczności wyjaśniania. Ma to kluczowe znaczenie dla rozpoczęcia gromadzenia nowych doświadczeń, zdobywanych w pozytywnym kontekście. Jeśli nie ma przyjaciela pod ręką, warto poświęcić trochę czasu na poszukiwanie dobrego terapeuty, rozumiejącego syndrom stresu pourazowego, wywołanego toksyczną relacją. Najważniejszą rzeczą, która pomogła mi uzdrowić siebie, było skupienie się na leczeniu i odbudowie własnych doświadczeń emocjonalnych. Choć poświęciłem trochę czasu na przemyślenia, zdobywanie wiedzy i zrozumienia rodzaju nadużyć którym byłem poddawany, spędziłem dużo więcej czasu niż myślałem, poświęcając się temu wszystkiemu co czułem w swojej duszy. Powoli i z pewnością przebudowałem się. Nawiązałem nowe znajomości, nauczyłam się do pewnego stopnia ufać ludziom i przebaczyłem własnej przeszłości. Nadal mam problemy z pełnym zaufaniem komuś. Nadal istnieją dni, w których Ona mnie nawiedza. Uzdrowienie przychodzi jednak krok po kroku. Z łagodnością, ​​kochającą troską o samego siebie i bez pośpiechu.....Udało się.>>>>TomaszSarbiewski<<<<

Popularne posty z tego bloga

Mięśnie pleców - wzmocnienie, rehabilitacja.

Narcystyczny psychopata. (rozdz: 18 i rośnie)

Socjopata - związek